czwartek, 21 marca 2024

HELLO WORLD ver. 3.0



Ło matko. 😲

Sam nie wierzę, a jednak to prawda - w Internecie nic nie ginie. Odnalazłem bologa którego prowadziłem kilka lat, a w którym ostatni wpis to rok .... 2013 

(szoooook) 😱😱😱 ....... 11 lat.  Ależ ten czas zsuwa. Ile rzeczy się zmieniło i jak bardzo. 

Wiem że ten blog to nic więcej jak tylko szuflada do której piszę i że pewnie jestem jego jedynym czytelnikiem ale skoro już jest to może zamiast FB czy Insta czasem tu właśnie uzewnętrznię swoje przemyślenia  😅 

See'ya later coś na pewno napiszę jeszcze na razie czytam i się zapoznaję z tym co myślałem lata temu - pouczające 

Pozdrawiam najsłodszą istotę tego świat czyli moja ukochaną ---> Oleńkę 😍

wtorek, 5 lutego 2013






Jest tyle różnych tematów które na zmianę jeżą mi na głowie włosy, mrożą krew w żyłach lub przyprawiają o ataki niekontrolowanego śmiechu że w zasadzie nie wiem od czego zacząć. Może zacznę od czegoś co kiedyś wywoływało wielkie nadzieje, potem nieco lęków wyszło z tego wielkie nic po to aby się okazało ...
No ale po kolei.
Zacznijmy od zamierzchłej historii. Kolega Platon zaproponował kiedyś wizję świata - iluzji, świata który jest po prostu odbiciem innego świata, kiepskim, niedoskonałym ot jak cienie na ścianie. Koncepcji tej raczej nie wydumał bo iluzoryczność świata była postulowana od niepamiętnych czasów i trudno powiedzieć skąd się ten pomysł wziął. Tak czy inaczej jako ówczesny celebryta rozpropagował i volens nolens wprowadził pośrednio do popkultury pierwszą wizję Matrixu czyli rzeczywistości wirtualnej. Nie minęło czasu mało wiele i oto za sprawą kreującej nierealne światy literatury a potem kinematografii zaczęliśmy otrzymywać  różnorakie obrazy raz pozytywne raz negatywne tego jak człowiek nurza się w nierealności, nie zdając lub zdając sobie z tego sprawę, odkrywając to lub też tkwiąc w błogiej nieświadomości. Weźmy takiego "Kosiarza Umysłów" który najpierw zanęcił wizją naprawy naszej inteligencji przy użyciu nieco perwersyjnych  i budzących dziś wesołość gadżetów do penetracji Virtual Reality by na koniec wystraszyć nas możliwością transferu wrogiej i skrzywionej inteligencji do sieci telekomunikacyjnej. Jakże się deliberowało o możliwości wniknięcia w ową "VR" o zagrożeniach jakie na nas w związku z tym czyhają i możliwych szansach.
Znów minęło trochę czasu, nadeszła era osławionego Matrixa którego jestem wiernym fanem, który już nie kazał nam nakładać dziwacznych gogli czy kostiumów za to wbił nam w mózg i rdzeń kręgowy elektrody czy inne stymulatory. Wrócił też platoński dylemat czy to co widzimy to jest rzeczywistość. Ogólnie - zrobiło się refleksyjnie. Trochę żałuję tych fajowych kostiumów VR które miały gwarantować odbiór bodźców z każdej, w tym tej mniej przyzwoitej sfery, co pobudzało niebywale wyobraźnię. Fakt że na co komu seksi kostium jeśli wszystko i tak dzieje się w mózgu, a elektroda kosztuje mniej w produkcji.
Niezależnie od pobudzenia szerokiej publiczności  pomysłami na VR jakoś nic się nie przebiło z zapowiadanych czy to gogli czy rękawic czy hełmów czy choćby okularków. Cóż trudno ostatnio coś się mówi o poszerzonej rzeczywistości - też fajnie.

Ale, ale

Otóż kiedy rozglądam się po świecie zaczynam rozumieć dlaczego technologia się nie przyjęła. Cóż jak mówił nasz Kopernik który wszak był też ekonomistą - gorszy pieniądz wypiera lepszy. Na co inwestować w jakieś technogadżety skoro udało się bez tego przypiąć ludzi do sieci, po co komu kostiumiki czy brrrr - elektrody wbite w czaszkę skoro np. ów demoniczny virtual sex (ech ta kolorowa wizja z Kosiarza...) uprawia się metodą wiele prostszą bez wielkiego zadęcia wystarczy kamerka i dostęp do netu. Po co zaprzęgać moce obliczeniowe tworzące jakieś megawypasione awatary dziś każdy niemal ma swojego awatara - w serwisie społecznościowym. Przez serwis ów zawieramy związki, rozwodzimy się, prowadzimy dyskusje, budujemy pseudo tożsamość w którą ma uwierzyć świat choć ma tyle wspólnego z rzeczywistością co cienie na ścianie jaskini.

Cóż mamy wiele z przepowiadanych negatywnych efektów VR i .... w zasadzie żadnych pozytywnych. Przypomina mi się Kongres Futurologiczny nieodżałowanego Lema - po co tworzyć jakieś rozbudowane światy skoro odurzeni narkotykiem ludzie będą biegając na własnych nogach wierzyć świecie że jadą limuzyną. Ot tryumf księgowych nad wizjonerami - taki raj w wersji ekonomicznej.

sobota, 9 czerwca 2012

SZCZĘŚCIE CZ. I




Zrobiłem sobie taki eksperyment poznawczy :-) wpisałem w nieocenionego gugla słowo szczęście i przełączyłem się na obrazy. Pierwszy jaki się pojawił umieściłem wyżej. Jest to oczywiście czterolistna koniczynka mamy więc pierwsze możliwe podejście do tematu szczęścia i pierwszą możliwą definicję tego pojęcia. Można więc szczęście rozumieć jako ogólnie pozytywny bilans różnych zdarzeń w życiu lub też po prostu takie własnie "szczęśliwe" zdarzenia same w sobie. Mieć szczęście to po prostu osiągać pozytywne rezultaty w rożnych sytuacjach losowych. Symbolem tak pojętego szczęścia jest min. nasz koniczynka. Tak wiem wstawiłem jakiś mało kontrowersyjny banał powyżej ale w sumie to dość ciekawe że szukając wyjaśnienia czym jest szczęście na portalu gdzie kolejność prezentacji wyszukiwanej treści związana jest głównie z popularnością rozumianą jako częstość wyświetleń jako pierwsze wyświetla się moim przynajmniej zdaniem raczej marginalne czy może raczej poboczne jego rozumienie. Mieć szczęście i być szczęśliwym mimo podobieństwa semantycznego znaczy jednak całkowicie coś innego. Czy nasz koniczynka jest w jakimś sensie znakiem że popularne i powszechne rozumienie "szczęścia" oscyluje wokół tego własnie "mania" szczęścia bardziej niż "bycia" szczęśliwym? Nie wiem nie mam dość wiedzy aby oceniać algorytm który wyświetla wyniki ot taki ciekawy przypadek na początek tego co będę chciał napisać dalej. Ale to już będzie w następnej części ;-) 

piątek, 8 czerwca 2012

I'll be back ...




Wracam do blogowania po baaaaardzo długim czasie. Nie sadzę żeby ktoś zatęsknił za moimi "mądrościami" ale nic tam, ja zatęskniłem za moja sieciową szufladą gdzie się/sobie mogę popisać.

A żeby przebieg nie był pusty napiszę od razu: nie lubię pomysłu na nową reformę emerytalną. Nie przekonują mnie zasłyszane argumenty, nie wierzę w intencje, a co najważniejsze - zastanawiam się dlaczego "wybitni analitycy", którzy już dziś wiedza jaka emeryturę dostanę za 40 lat, nie wykorzystają swojej wiedzy tajemnej i nie zajmą się na przykład inwestowaniem wielkiej kasy?
Z taką wiedza o przyszłości, o tym co się stanie w gospodarce, jak będzie wyglądał rynek, w tym rynek pracy, zbili by fortuny tak wielkie, że fundusz emerytalny mogliby zasilić samymi odsetkami - LMFO.

Postaram się nieco więcej napisać w dalszych publikacjach. Wiem że pewnie do nikogo nie trafię a na pewno nie do tych którzy byliby coś w stanie zmienić ale co tam. Tyle mojego że sobie po marudzę. Mam nadzieję jednak uczynić to możliwie konstruktywnie.
Przede wszystkim - ja nie znam przyszłości na tyle żeby prognozować wartość emerytur za 40 lat, ale znam na tyle, że wiem jedno - jeśli nie powstanie realny, istniejący i zasilany składkami fundusz zarządzany przez kogoś mającego pojecie o inwestowaniu (a nie tylko wydatkowaniu) środków, to możemy sobie już dziś założyć wiek emerytalny na poziomie znacznie powyżej średniej przeżywalności i od razu zastąpić nazwę "ubezpieczenie emerytalne" na   "darowizny na rzecz państwa"

CDN ...

... CD

A tak na gorąco od razu napiszę jedną ciekawostkę.

Zgodnie z danymi GUS średnia długość życia Polaka mężczyzny wynosi ok. 71 lat. Przed reformą na emeryturze nasz przeciętniak mógł przeżyć 6 lat (czyli w sumie szału nie ma) a po już tylko 4.
Kobiety mają jeszcze ciekawiej żyją do ok. 79 roku życia czyli według dawniejszych zasad  mogły cieszyć się emeryturą przez ......... 24 lata (przy wcześniejszej emeryturze) a normalnie 19, obecnie  - 12 czyli dokładnie połowę tego co przy dobrych układach wcześniej. Proponuję trochę prostej matematyki. Dla prostoty załóżmy że nie istnieją żadne procenty składane, możliwości inwestowania pieniędzy itd itp.

Oto nasz przeciętny Zenobiusz Kowali (żeby nie był wiecznie ten Jan Kowalski)  zarabia średnią krajową przez 45 lat pracy czyli 3700 brutto.
Z tej kwoty co miesiąc ZUS otrzymuje: 360 zł tytułem ubezpieczenia emerytalnego od Zenobiusza i łącznie 594 zł. od pracodawcy za Zenobiusza. Część przekazywana jest na OFE, cześć finansuje inne składki niż emerytalne, procentowo wygląda to tak że Zenobiusz i pracodawca dają po 9,76% podstawy czyli 19,52%
Dla prostoty rachunku dajmy na to łącznie na emeryturę idzie ~700 zł. miesięcznie.
przez 45 lat daje to 378 000 kwoty nominalnej samych składek. przez 4 lata emerytury otrzymując dość wysokie świadczeni na poziomie powiedzmy 2500 /miesiąc nasz Zenobiusz z kasy ZUS wypłaci 120 000 zł czyli ZUS ZAGARNIE ok. 70% wartości nominalnej samych składek. Zwykłe odkładanie pieniędzy na lokacie bankowej dałoby astronomiczną różnice w czasie tych 45 lat. Z takich całkiem zgrubnych obliczeń  przy założeniu stałej stopy procentowej 3% rocznie (nie wysoka raczej - poniżej inflacji nawet) samych odsetek nazbiera się ok. 250 000. Inne stopy inne wyniki ale nawet biorąc te 578 tys. mamy już ból głowy.
Nie wiem jak Wy szanowni czytacze ale ja wypłatę 120 tys. ze zgromadzonych 578 nazywałbym zwykła kradzieżą.

PS. Przy procencie składanym przy założeniach jak wyżej  uzyskamy ponad 1 100 tys. sic!





piątek, 9 lipca 2010

Panowie kochajmy ... logikę



Czy nasz mózg tworzy rzeczywistość?
I tak i nie. Wiemy, że potrafi nam nieźle namieszać interpretując dane, tworząc np. efekty 3D w popularnych ostatnio filmach, a jednak nie wątpimy nadmiernie w to co widzimy lub odczuwamy mimo niedoskonałości zarówno naszych sensorów jak i CPU. Są jednak sytuacje, w których nawet poważni naukowcy przejawiają zdziwiającą niechęć do zastosowania zasad najprostszej wydawałoby się logiki.
Siedzę sobie na kanapie i zanurzam palec w szklance z wodą, czuję, że jest mokra, chłodna itp. Gdybym przypiął się do jakiejś machiny generujacej impulsy stymulujace bezpośrednio jakies określone obszary w mózgu mógłbym wywołac ten sam efekt bez szklanki wody lub mógłbym zablokować impuls. Jednak na codzień nie bywamy przypięci do maszyn (chyba? zawsze jeszcze pozostaje wizja marixa).
Korzystamy ze stymulacji, której dostarcza nam to co uznajemy za rzeczywistość. Jest ona pewną inersubiektywną przestrzenią, w której, jak sie zdaje, w znacznym stopniu podobni do siebie ludzie w podobny sopsób odbierają i interpretują bodźce. Badanie tego jak reagujemy na bodźce pokazuje nam jakie obszary PRZETWARZAJĄ dane. Sny ale także np. pamięć, wnioskowanie, wyobraźnia oraz wiele innych wskazują na to, że mózg jest w stanie wygenerować bodźce, które nie mają źródła w sensorach naszych zmysów. I tu właśnie pojawi się problem o którym chce napisać.
Jeśli podepnę się do maszyny badającej aktywność mózgu i zacznę powiedzmy wspominać jakieś ważne dla mnie chwile życia, mój procesor będzie aktywny w różnych obszarach, emocjonalność i sugestywność tych wizji będzie wpłwać na intensywność jego pracy. Myślenie jest więc źródłem bodźców w stopniu podobnym do rzeczywistości, tyle że świat myśli nie będzie już rzeczywistością intersubiektywną, ale czy nie jest nią wcale?
Nikt chyba nie zaprzeczy, że myślenie w najprostszej postaci wnioskowania jest TAKIM SAMYM źródłem poznania jak postrzeganie zmysłowe. Więcej nawet - bez kojarzenia spostrzeżeń nie ma w ogóle mowy o poznaniu. Rzeczywistość zewnętrzna byłaby całkowicie niepoznawalna bez systemu kojarzenia. Bodźce jakie wytwarza mózg są potrzebne do tego żeby wiedzieć cokolwiek o otaczającej nas przestrzeni. Dlatego też uczymy się niemal od urodzenia pokładania pewnego zaufania w tym co nam nasza głowa pokazuje jako wynik kalkulacji. Ergo - to czego nie widać, to czego nie da się tak do końca zmierzyć, procesy zachodzące wewnątrz naszego umysłu są częścią rzeczywistości.
Powoli zbliżamy się do zasadniczego problemu - jeśli nasze doświadczenia nie mają charakteru intersubiektywnego to czy mogą rzeczywiste tak jak rzeczywisty jest przysłowiowy kamień?
Popatrzmy najpierw na przykład negatywny - wszyscy ulegamy złudzeniom optycznym, patrzymy na jakiś spreparowny obraz, a nasze mózgi generują coś czego nie ma ale ... no własnie to jest doświadczenie jak najbardziej intersubiektywne, powtarzalne. Wniosek - to ze wszyscy coś widzą, nie znaczy że to coś, jest takim jak to widzą. intersubiektywność nie przesądza o realności, a jedynie ją uprawdopodabnia.
Odwóćmy sytuację - jeśli coś widze ja, a poza mną nikt inny, to czy znaczy to że tego nie ma? No i doszlismy do sedna. Zwidy, iluzje, wizje, halucynacje takim mianem określa się te doświadczenia, które zdają się nie mieć odniesienia w rzeczywistości. Tu własnie pojawia się logiczna nieciągłość wynikająca z przemożnej chęci już to potwierdzenia już to zaprzeczenia czmuś co budzi nieodmiennie kontrowersje. Istnienie intersubiektywnych zjawisk nie majacych charakteru rzeczywistego pokazuje nam, że nie zawsze jest tak jak to widzimy, a jednak jesteśmy skłonni w 100% zaufać temu że jeśli czegoś nie widzimy to tego ... nie ma. Wróćmy na chwile do naszej maszynki generującej impulsy dla mózgu. Odkrycie, że taka stymulacja tworzy efekty podobne do postrzegania stało sie podstawą do uznania niemal za pewnik, że jeśli my stojąc na zewnątrz, nie postrzegamy źródeł stymulacji to ich po prostu nie ma i że to nasz mózg karmi nas halucynacjami. Proste, ale czy logiczne?
Po pierwsze - zauważmy, że to co powinno być wynikiem umieściliśmy już w ... założeniu. Mamy gościa przypiętego do maszyny badającej aktywność mózgu, my nie rejestrujemy bodźców ale jego mózg wykazuje aktywność więc z faktu, że nie rejestrujemy bodźców sami, uznajemy, że ich nie ma, ale przecież to, że ich nie ma to po prostu nasze, nie koniecznie słuszne założenie wynkające z tego że my ich nie rejestrujemy. To, że nic nie oddziałuje faktycznie z zewnątrz nalezałoby dowieść, tyle że w naszej sytuacji dowieść sie tego nie da. Nie istnieje bowiem taka możliwość żeby odróżnić aktywność mózgu nazwijmy to "wsobną" od takiej, której źródło jest na zewnątrz. Pozwólcie proszę na banalny przykład - są ludzie których słuch rejestruje dzwięki powyżej tego co uznajemy za częstotliwość "słyszalną" my ich nie słyszymy, a oni i owszem. Jeśli nie zbadamy pomieszczenia sensorem o zakresie słyszalności większej niż nasze ucho uznamy, że ma gość słuchowe halucynacje. Wiem o tym bo sam jestem dość wyczulony na wysokie dźwięki i wiele razy ze zdumieniem odkrywałem, że ludzie na prawdę nie słyszą pisku swoich zasilaczy, które mnie przyprawiały o ból głowy. Weźmy dużo bardziej złorzony przykład. Od bardzo długiego czasu twardogłowi uznają doświadczenia z pogranicza śmierci za efekt samostymulacji mózgu. Rozumowanie jest oparte na tym samym schemacie - załorzenie, że nic z tego co czujemy nie jest rzeczywiste i wniosek, że sami jeseśmy źródłem halucynacji przedśmiertnych. Czy to nie jest błedne koło?
Jak to zwykle bywa jest, ale go czasem nie zauważamy. Podpinamy osobę w stanie terminalnym do maszyny, jak rozumem chcemy zaprzeczyć istnieniu życia pośmiertnego, więc przedmiotem badania jest realność bądź nie jego przeżyć, tyle, że ową nierealność niejako zakładamy z góry, więc kiedy na wykresie rysuje nam się silna aktywność mózgu piszemy zgrabny wniosek o tym jak się ów organ dziwnie sam wzbudza. Może to co napisałem nie brzmi przekonująco zatem mówiąc jeszczeinaczej -  prawidłowy wniosek z opisanego wyżej badania brzmi - "w momencie śmierci następuje wmożona aktywnośc mózgu" i tylko tyle. Nie ma żadnej naukowej i doświadczalnej podstawy aby wnioskować o czyms innym, bo po prostu takiego badania nie prowadzimy a nawet nie mamy takiej mozliwości (obecnie).
Każdy inny wniosek będzie wynikiem przekonań badacza a nie będzie wynikiem eksperymentu. Badacz wierzący powie, że doznania pozazmysłowe pobudzają mózg i że taka aktywnośc jest dowodem na realność jego doświadczeń, badacz niewierzący coś przeciwnego, ale obaj dadzą tym samym wyraz swoim poglądom. Mówić w tym momencie, że badania cokolwiek potwierdziły lub sfalsyfikowały jest zwyczajną bzdurą i nie ma nic wspólnego z logiką.
Idźmy dalej - nie jest żadnym voodoo fakt, że przez swoje działania potrafimy się zrelaksować a nawet wprawić w stan nieco zblizony do wstępnej fazy snu pozostając świadomymi. Nasz wewnętrzny spokój może jak najbardziej kolidować z napływajacymi z zewnątrz licznymi bodźcami. Mamy więc sytuacje odwrotną - z zewnątrz bombardują nas całkiem namacalnie i widzialne dla wszystkich bodźce a nasz procesorek ucina sobie drzemkę, mimo iż nie odcina świadomości od tego co się dzieje. Nasz spokój jest więc indukowany przez nas samych, świadomie i jest on realny.
Kolejna sprawa - przyjmijmy że nasz obiekt jest zabójczo zakochany, obraz ukochanego pojawiający się w jego głowie wywołuje często takie efekty jakby ta osoba była obok, ba potrafi nas podniecić (jeśli myśli są nieco kosmate). Bodźców zewnętrznych - brak, a jednak jakoś nikt nie spieszy się z wnioskiem, że skoro kogoś tam nie widać, to tego kogoś nie ma, a nasz mózg sobie produkuje autonomicznie jakąś rzeczywistość. Fakt - on to własnie czyni, ale to że znów stymulacja jest od wewnątrz chyba nie przesądza o realności obiektu którego owe myśli dotyczą. Zauważmy, że dopóki nie zejdziemy na tematy ideologicznie ważkie nie mamy problemu z logiką. Miłe wspomnienia upojnej nocy z ukochaną pobudzają nas, ale nikt nie będzie na bazie tego, że owej ukochanej nie ma w pomieszczeniu i na bazie tego, że to tylko nasza wyobraźnia, wyciągał wniosków o nieistnieniu owej osoby czy nierealności sytuacji.
Niby oczywiste, a jednak mamy coś takiego jak neuroteologia, która stara się dowieść że, parafrazując - naszej ukochanej powiedzmy Basieńki nie ma, bo to przecież mózg nam podsuwa jej roznegliżowane obrazy. Co się dzieje z naszą wspaniałą logika kiedy przychodzi do tematów związanych ze światopoglądem, ideami, wiarą? Mam wrażenie, że mniej lub bardziej świadomie usuwamy ja na bok kręcąc się w błędnych kołach gdzie wniosek staje się założeniem.

Nie twierdzę, że istnieje życie po życiu, nie twierdzę, że każdy lunatyk postrzega jakąś realna rzeczywistość a każde urojenie jest prawdziwe. Twierdzę natomiasat , że badając aktywność mózgu badamy aktywność mózgu,  jeśli aplikujemy mu jakieś bodźce, to widzimy efekty owej stymulacji, ale nic nie daje nam logicznego prawa do wnioskowania gdzieś poza tym co faktycznie badamy. Możemy uznać jednoznacznie za sztuczny ten bodziec który zaaplikowaliśmy ale to wszystko jeśli mamy mówić o faktycznych NAUKOWYCH wnioskach z badań. Dalej mamy spekulacje może i słuszne ale nie są one ani o jeden milimetr bliżej prawdziwości niż spekulacje dokładnie przeciwne.

środa, 19 maja 2010

Patologia




W domu jest dobrze. Ojciec matki nie bija regularnie w niedziele po mszy, dzieci nie molestuje, wódeczkę jedynie okazjonalnie chlapnie, a jak przesadzi idzie spać. Matka nie puszcza się z sąsiadami, scen nie urządza, dzieci zadbane i w miarę dobrze się uczą. Wszyscy zdrowi i wykształceni żaden tam margines. Ale.... no właśnie. Dzieci od taty dowiedziały się, że mama jest głupia bo nie umie dobrze parkować, z drugiej strony ojciec też nie lepszy bo mamę zaniedbuje w robocie siedzi i tylko od święta rodzina jest ze sobą razem. Jak już jest ze sobą razem, starzy warczą na siebie (cicho żeby sąsiedzi nie usłyszeli) czasem ojciec ostentacyjnie odejdzie od stołu czasem matka udawanie mdleje. Córka już od dziecka wie że jest tępakiem i do tego brzydkim, że urodziła się nie pozwalając matce na kontynuowanie młodości, syn jest rodzinnym oczkiem w głowie ale coś się chłopak do książek nie garnie wystarczająco - matka go strofuje a ojciec sprowadza na ziemię mówiąc że na darmozjada płacił nie będzie. W rodzinie wiele spraw toczy się wokół pieniędzy. Rodzice wspominają swoją młodzieńcza harówkę i jak na jednym pokoju mieszkali z dwójka dzieci. Dzieci już wiedzą, że przyszły na świat by starym życie skomplikować.
Ot normalna choć wymyślona rodzinka. Ostatnio media nawet się nią zainteresowały bo nie wiedzieć czemu, ta dziewczynka z dobrego, dostatniego i spokojnego domu mało co nie wysadziła mieszkania odkręcając gaz. No właśnie - czemu? Głowi się matka zamartwia się ojciec. Jest rower, komputer, własny pokój. Poprzewracało się w głowach dzieciakom.

Historyjka wcale nie tak nierealna, wnioski z niej niemal oczywiste ale może nie całkiem i nie dla wszystkich. Pochylamy się nad rodzinami biednych alkoholików ludzi z marginesu lub zapadłych wiosek tymczasem pod bokiem, w dostatnich domach, rośnie patologia innego rodzaju, patologia wyższego że tak powiem sortu. Patologia intelektualna. Niedostatek kasy świetnie zastępuje niedostatek uczuć. Alkoholizm wcale nie jest potrzebny świetnie w jego roli spisuje się niszcząca codzienna frustracja. Po co komu bicie kiedy każdego można zniszczyć psychicznie, skatować i zdeptać jego poczucie wartości, zanegować jego sens istnienia. Nie musi dochodzić do awantur wystarczy atmosfera wiecznej niechęci, nikt nikogo nie zdradza całkiem wystarczy ostentacyjny brak uwagi i całkowity zanik wzajemnego szacunku. Patologia na poziomie. Brak łachmanów i biedy ale też brak miłości, szacunku, zaufania i wsparcia. Problem w tym że poprawa warunków bytowych jest w gruncie rzeczy o niebo prostsza niż poprawa stanu, że tak powiem duchowego rodziny. Zdecydowanie prościej dorobić kilka stówek niż obudzić w sobie dawne uczucia.
Drodzy moi czytelnicy nie szukajmy patologii w slumsach przyjrzyjmy się własnym domom i szukajmy w nich erozji tego co najważniejsze - związku między ludźmi. Walczmy z frustracjami, nerwami, stopniowym przesuwaniem aktywności gdzieś na zewnątrz bo dom stał się za ciasny. Zrezygnujmy czasem z kolejnego zarobionego grosza na rzecz czasu poświęconego najbliższym. Kiedyś znajdziemy się w sytuacji w której nie pomoże nam konto obrosłe oszczędnościami ani nowy samochód, byle się nie okazało że wtedy nie ma już nikogo komu można się zwierzyć z kłopotów, nikogo kto wysłucha i wesprze. Ratujmy szacunek bo jest on w gruncie rzeczy jednym z najważniejszych przejawów miłości i tego że nam zależy. Okazujmy go sobie, walczmy z egocentryzmem. Pamiętajmy że czasem lepsza jest nawet kłótnia niż cicha, niszcząca obojętność.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Świat chwali ... Polak narzeka





Ano właśnie. Jest milion i jeden sytuacji które mógłbym tu opisać a które ilustrują pewną przykrą przywarę dającą się zaobserwować niemal codziennie. Począwszy od prostej obyczajowości, a skończywszy na konkretnych ocenach konkretnych sytuacji często widzę, że mamy jakiś idiotyczny kompleks który działa np. tak:
załóżmy że jakiś tam Kowalski jest niezłym zawodnikiem. Wyjechał gość z Polski i robi karierę na zachodzie, po kilku latach czy to zdobywa jakiś medal czy inny tytuł czy wyklepie miskę jakiemuś przeciwnikowi na ringu dość, że zachwycona prasa pisze o jakimś genialnym polskim zawodniku tymczasem u nas słyszy się powiedzmy coś takiego "a co tam z niego za Polak skoro za granicą siedzi" albo "może o i dobry ale ma słabe ....." i tak sobie miło oceniamy rodaka bo przecież jest jakąś niemal ujma na narodowym honorze żeby się komuś, gdzieś, coś powiodło.
Sukces to coś co zdecydowanie do Polaków nie pasuje. Chwalebna śmierć, martyrologia cierpiętnictwo - owszem, ale żeby jakiś rodak wziął i tak po prostu zdobył kasę, sławę? Nie do pomyślenia.
U nas nigdy nie ma że "I'm good" zawsze jest "stara bieda". Śmiejemy się w kułak z durnych amerykańców z przylepionymi uśmiechami, bo przecież pogoda jaka by nie była zawsze jest zła, a pieniędzy zawsze za mało. Sława inna niż pośmiertna to rzecz nie godna chyba rodaka znad Wisły.
Wstyd być bogatym bo o pokoleń wiemy, że bieda => uczciwość, wstyd być sławnym bo zawsze się jakąś tam szpilkę wciśnie. Jak znany aktor zwiąże się z jakąś panią to nawet jest interesująco, tabloidy sobie poużywają i ogólnie jest OK, nie daj boże jednak żeby była to jakaś Polka bo przecież "matka-polka" to osoba nie wiążąca się z mydłkami. Wiele niewiast oparło swoją sławę o czasem dość nachalną prezentację, bywa iż nieco wątpliwych lub przywiędłych, wdzięków, my zaś dumni z urody naszych pań nie potrafimy ucieszyć się tak naprawdę z tego, że któraś tam ma najpiękniejszy biust, albo stała się czyjąś tam wybranką. Może i fakt, że to taka raczej dziwna sława ale ... co z tego, to przecież fajnie kiedy mówią o nas w kontekście czegoś dobrego nawet jeśli są to baloniaste walory naszej rodaczki.
Osobiście wolę być krajanem posiadaczki pięknego biustu niż ziomalem złodzieja samochodowego.

Dobrze kiedy jacyś ludzie robią karierę i dobrze kiedy przez ich pryzmat ktoś na nasz kraj spogląda. Pamiętajmy że polski koszykarz w NBA ma szansę lepiej wpłynąć na nasz wizerunek u współczesnego Amerykanina niż Kościuszko (którego ewentualnie może jeszcze skojarzyć) lub Mickiewicz (którego z pewnością nie skojarzy). W ogóle lepiej chyba kiedy będziemy kojarzeni z ludźmi zdolnymi, ludźmi sukcesu czy choćby pięknymi niż z postsowieckim zaściankiem gdzie chadza się w walonkach ? Cóż, nie dla wszystkich jest to oczywiste i może dlatego naszym produktem eksportowym są cierpienia i obozy koncentracyjne, a nie piękne obszary nieskażonej przyrody, piękne zabytki i ciekawa historia zwierająca w sobie początki demokracji, tolerancję i rozkwit kultury na miarę światową. To u nas zaistniała jedna z pierwszych na świecie konstytucji, to my byliśmy jednym z nielicznych krajów gdzie setki lat panowała względna tolerancja religijna, byliśmy krajem bogatym i potężnym, nasze wojska przez setki lat nie miały sobie równych, byliśmy potęga terytorialną, a nasza dynastia Jagiellonów rządziła sporym kawałkiem Europy. Mamy masę ludzi zdolnych, mądrych, doskonale wykwalifikowanych. Polscy lekarze są świetni i cenieni na świecie, polscy sportowcy potrafią wybić się nawet tam gdzie jest najtrudniej, polskie aktorki i modelki są najpiękniejsze na świecie, polska gospodarka oparła się globalnemu kryzysowi , więc drodzy rodacy - może wreszcie uznamy że jest OK?
Może wreszcie na ulicach usłyszę że jest po prostu dobrze, a nie "stara bieda".
Głowa do góry i przestańmy sami siebie ściągać wiecznie w dół.

wtorek, 13 kwietnia 2010

OBŁUDA




Napiszę to co pewnie nie tylko ja myślę i nie będzie to ani troche poprawne politycznie. Całe szczęście mi nikt za pisanie nie płaci więc mogę po prostu napisać to co myślę, a myślę że już dawno nie widziałem nic obrzydliwszego niż spektakl obłudy jaki odbywa się wokół lotniczego wypadku naszych oficjeli w Smoleńsku. Mam nadzieję choć w sumie nie wierze w to że ludzie którzy dziś wygadują i wypisują te dyrdymały będą się kiedyś tego mocno wstydzić. Zginął człowiek, wielu ludzi, w tragicznym wypadku to co się dzieje w mediach ta karykatura żałoby i kuriozalna przesada jaka obserwujemy jest chyba bardziej obrazą niż hołdem dla ofiar. Zginął człowiek nie lubiany przez media, człowiek który zasłynął z pogardliwego zwrotu "spieprzaj dziadu", niepotrafiący wznieść się ponad podziały partyjne będący prezydentem jednostronnym, bez większych sukcesów. Tym niemniej był to człowiek więc zasługuje na pewien szacunek który w tym wypadku powinien ograniczać się do puszczenia w niepamięć jego małości a nie parodii która jako żywo przypomina "rozpacz" po śmierci Stalina.

Proponuje uczcić tragicznie zmarłych i okazać im szacunek - ciszą, a nie tym karnawałem idiotyzmów i obłudy. Ja sam kończę temat z szacunku dla ludzi ale też i z przesytu i odrazy jaką czuję wobec twórców i uczestników całej tej szopki.

niedziela, 4 kwietnia 2010

O potrzebie




Kiedy rozglądam się po moim otoczeniu czasem nachodzi mnie taka myśl żeby dokonać bilansu tego co z otaczających mnie rzeczy i zjawisk jest faktycznie tym co do życia niezbędne, co jest po prostu użyteczne a co stanowi po prostu efekt realizacji potrzeby bycia na pewnym poziomie, mania tego co wydaje się potrzebne itp. Słowem jak wiele w moim życiu jest rzeczy które z jednej strony wyciągnęły ze mnie czas i energię jaką potrzeba aby zmaterializować kasę potrzebną na ich zakup zamian dając tylko poczucie że nie odstaję od standardów.
Daleko mi do jakiegoś ascetycznego minimalizmu, a drewniana miseczka na ryż i brzytwa to mimo wszystko nie jest ten zakres niezbędności życiowej który chciałbym wdrażać. Z drugiej strony czuję jak budzi się we mnie pewien bunt przeciw "nadążaniu" za przyjętymi normami. Najprościej zilustruje to może takie proste zestawienie który każdy może sobie sam uczynić na własny użytek - jeszcze lat temu 20 żyłem i jakoś nie przymierałem głodem, marzyłem o fajnej kolekcji niedostępnych wówczas książek, chciałem mieć video i móc oglądać różne filmy, samodzielne mieszkanko, nawet najprostsze i jakiś stary samochód to już były takie aspiracje na wyrost. A jednak żyłem, miałem grono przyjaciół, którzy tak jak i ja nie mieli jeszcze komórek. Umiałem posługiwać się rozkładem jazdy pkp i dojechać w jakieś niesamowite miejsca, może nie egzotyczne, a może właśnie tak - zależy co ma ową egzotykę stanowić. Matematycznie rzecz ujmując - mniejsza ilość elementów dawała efekt nie gorszy a może i lepszy.
Życie jednak nie stoi w miejscu i wraz z jego zmianami pojawiły się nowe aspiracje, cele a wraz z nimi ułuda, że osiągając kolejne etapy osiągamy większe zadowolenie. Tymczasem najprawdziwsze jest to co w nas, faktycznie liczy się wielokrotnie nie tyle to co się osiągnęło bezpośrednio, ale to jaki miało to dla nas skutek , ile w efekcie mieliśy satysfakcji i jak szybko pojawiał się kolejny cel.
Przyglądam się zatem kolejnym celom, wiedząc już teraz jak bardzo oszukujemy się myśląc, że to kolejne podejście, kolejny wydatek, przyniesie nam radość. Nie, to nie tak, że nie było radości raczej tak, że mając już coś za sobą i dokonując bilansu, nie zawsze wychodzi on tak jak powinien.
Wracam do mojego podziału na rzeczy potrzebne i nie. Wiele z tych niepotrzebnych przyniosło mi jednak radość , więc spełniło w ten czy inny sposób swoją rolę, wiele z tych potrzebnych jest tak oczywistych że zapomniałem się na ich osiągnięcie ucieszyć, a wiele nie przyniosło ze sobą nic nad czym warto by się pochylić i to jest miejsce gdzie traciłem czas i energię.
Bliska jest mi myśl o cieszeniu się sprawami drobnymi i czerpaniu satysfakcji z rzeczy nie koniecznie efektownych, cóż z tego skoro funkcjonowanie w grupach niesie za sobą potrzeby dopasowania się, a te kierują naszą energię na osiąganie rzeczy, które dla nas samych, tak w głębi nas, nie mają wcale znaczenia. Obawa przed rolą outsidera jest silna choć niejednokrotnie rola ta mnie skusiła i pewnie nie raz robiłem za dziwoląga przedkładając zgodność z czymś wewnątrz mnie nad zgodność ze standardem.
Per saldo jednak znajduję się w świecie który sobie stworzyłem otoczony rzeczami różnej wartości lub bez żadnej, hołubiąc w sobie pewne elementy czegoś co mój niegdysiejszy przyjaciel nazwał etosem szarości a co nigdy nie przestało do mnie przemawiać gdzieś w głębi. Celebracja codzienności, szacunek dla prostoty, tym silniejszy że mam raczej tendencje do pewnego kwietyzmu i rozdrabniania się.
Mało napisałem konkretów ale też i nie o konkretne przedmioty chodzi, nie chcę krytykować tu swojego telefonu komórkowego mimo że on i miliony mu podobnych katastrofalnie wpłynęły na różne aspekty naszego życia, bo wiem że z drugiej strony bywa on źródłem fantastycznych kontaktów, pociechy kiedy potrzebuję porozmawiać i pewnego drobnego poczucia bezpieczeństwa. Nie pastwię się nad telewizorem czy komputerem, ale i one bywały źródłem wielu drobnych radości i zawodów. Bezwzględna niezbędność nie jest bowiem jakimś nadrzędnym faktorem ale jest nim to w jakim stopniu osiągnąłem przez moje starania coś dobrego, co dziś może mnie choćby w formie wspomnienia trochę rozgrzać.
Niejasne te moje wywody pisane wieczorem , bo kryją się za nimi nie dające się opisać emocje. Podsumowaniem tego tekstu jest zatem tylko moje przekonanie że wszystko o co się staramy czy to sferze ducha czy materii ma tylko tyle wartości ile przyniosło nam zadowolenia, radości i satysfakcji, nawet przejściowo, natomiast cholernym błędem jest utknięcie w fatalnym wyścigu do zaspakajania coraz to nowych pomysłów, bez dokonania takiego bilansu. Jest na prawdę niemiłe widzieć jak małe znaczenie z czasem mają te rzeczy które kosztowały nas tak wiele.
Życzę Wam wszystkim i sobie też abyśmy nigdy nie obudzili się w wielkim domu, otoczeni fantazyjnym wyposażeniem, z poczuciem że budując to wszystko zgubiliśmy po drodze przyjaźń, miłość, zadowolenie i proste radości.

piątek, 2 kwietnia 2010

Atomowa Ambiwalencja



Pamiętam dość dobrze jak na początku lat 90 tych siedziałem z kolegami obok pomieszczenia komisji wyborczej gdyż w tle odbywających się wówczas wyborów w Gdyni odbywało sie referendum w sprawie elektrowni atomowej. Byłem zatem członkiem takiej komisji referendalnej w jakiejś szkole i muszę przyznać się że daleko mi było wówczas do obiektywizmu ba wręcz bezczelnie agitowałem przeciw elektrowni. Miałem przekonanie że to rzecz słuszna. Emocje wzięły górę z resztą czego oczekiwać od ledwie co pełnoletniego człowieka?
Teraz w zasadzie też głównie mamy do czynienia z walką emocji. Pomysł na elektrownie wrócił bo rosną potrzeby energetyczne naszego kraju i cena. Przeciwnicy energii atomowej mają swoje argumenty, zwolennicy swoje nie mam chęci się tu wdawać w ten spór. Wiele z owych rzeczowych głosów to rzeczy wyssane z palca lub efekt myślenia życzeniowego. Obie strony przeginają maksymalnie. A ja sobie stoję gdzieś po środku w poczuciu pewnej pułapki. Energa wyciąga z mojej kieszeni kolosalne w gruncie rzeczy pieniądze, dawno mam w domu energo-oszczędne świetlówki, a nawet oświetlenie diodowe gdzie się da, a mimo to wydaję na energię sumy niewspółmierne (moim zdaniem) do zużycia.
Czy jednak atomówka zmniejszy koszty? Nie wiem.
Oryginalnej cholery dostaje patrząc na rosnące w tempie ekspresowym farmy wiatraków czyli wielka eurowydmuszka w której przyjęto pozory za fakty a resztę zamieciono pod dywan krzycząc o zielonej energii (a żeby było jasne - co innego mała przydomowa wiatrówka, co innego kilkudziesięciometrowe wierze). Przykry fakt jest taki, że nawet jeśli istnieją technologie wydajnej produkcji energii elektrycznej które są ekologiczne to chyba tak na prawdę brak woli aby w nie inwestować. Czemu ? Naiwne pytanie jeśli popatrzymy na filary światowej gospodarki, na pieniądze jakie są schowane w biznesie surowcowym i energetycznym. Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.
Z drugiej strony ciągle mam na uwadze że mówiąc o elektrowni atomowej mówimy o scenariuszu mniejszego zła. Zastanawiam się zatem czemu tak naprawdę MUSIMY wybierać pomiędzy rozwiązaniami z których jedno jest po prostu gorsze niż drugi ale żadne nie jest optymalne ?
Jestem człowiekiem który na prawde nie jest zachwycony nurtem ultraekologicznym, jestem sceptykiem jeśli chodzi o efekt cieplarniany (wiele razy o tym pisałem), uważam inicjatywy "zielonoenergetyczne" za propagandowo-polityczne przedsięwzięcia w których nie bierze się pod uwagę bilansu środowiskowego a tylko strefy bezpośredniego wpływu a i to nie zawsze. Ale z drugiej strony czy na prawdę jedyną drogą ucieczki przed spalaniem węgla jest łupanie atomów?
Nie odpowiem na to pytanie mam ambiwalente odczucia i mam takie pytanie do Was szanowni czytelnicy na które odpowiedzcie sobie szczerze w głębi ducha - gdybym zaproponował Wam dom niedaleko elektrowni atomowej i bardzo daleko bez szans na bezpośrednie oddziaływanie to który byście wybrali? Dlaczego?