sobota, 31 stycznia 2009

Panaceum czy seppuku - Etatyzm



Nie po raz pierwszy w historii, tytułowy etatyzm jest przedstawiony jako lekarstwo na sytuacje kryzysowe. Czy etatyzm naprawdę leczy czy też jest jak przystawianie kanarka chorym na żółtaczkę

Etatyzm to oczywiście jeden z głównych antagonistów liberalizmu zakładający stopniowe wzmacnianie sfery publicznej, budowanie państwowych firm i przejmowanie kontroli na prywatnymi. Nacjonalizacja to rzec można największe święto etatyzmu. Najpełniejszą chyba w historii próbą implementacji etatyzmu były państwa nazistowski i komunistyczne. Nie rzecz w tym aby opisywać etatyzm bo od tego są encyklopedie natomiast ciekawie zaczyna nam sie kształtować sytuacja na świecie i stąd moje dalsze historyjki


1. G.Soros, co można wyczytać z licznych newsów, nie tylko wspiera ale wręcz domaga się interwencji państwa w związku z kryzysem, powtarzając jak zdarta płyta mantrę o kryzysie większym niż w latach 30 - tych. Czego chce Soros - nacjonalizacji banków. Czy jest to dziwne ? I tak i nie. Jeśli uznamy Sorosa za jakiś ideologiczny filar kapitalizmu (dla wielu ludzi jak ktoś jest "wielkim posiadaczem" to jest jednocześnie jakąś ikoną kapitalizmu, nawet, a wręcz szczególnie, jak plecie dyrdymały od rzeczy) to oczywiście jest to dziwne ale jeśli uznamy go za człowieka, którego biznes zaczyna się sypać i chętnie za pieniądze podatników podłata swoje imperium - to co w tym dziwnego. Soros zatem i nie tylko on dołączył do hurtu etatystów ciekawy obrót rzeczy przyznacie.

2. Nasz były premier Marcinkiewicz rozwodzi się. Dzięki temu faktowi, niczym rasowa gwiazda show biznesu, po chwilowej nieobecności skierował na siebie światła jupiterów. Postać w sumie dość żałosna choć nie pozbawiona pewnego uroku i niestety skazana na przelatywanie przez nagłówki gazet co jakiś czas. Ale ja nie o tym. Otóż dzięki wyjściu z cienia (no nie "tym" wyjściu - jego nowa partnerka to jednak kobieta) dowiadujemy się co porabia nasz premier na wychodźstwie. Otóż przeniósł się z EBOiR do Goldman Sachs oraz doradza jakiemuś bliżej nieokreślonemu funduszowi inwestycyjnemu.

przypomnijmy może, złośliwie, karierę zawodową pana M. (źródło Wikipedia):
W latach 1982-1989 był nauczycielem matematyki i fizyki w Szkole Podstawowej nr 17 w Gorzowie Wielkopolskim, następnie wicedyrektorem jednego z Zespołów Szkół Ogólnokształcących w Gorzowie Wlkp. (1989-1990), kuratorem oświaty w Gorzowie Wlkp. (1990-1992), wiceministrem edukacji narodowej w rządzie Hanny Suchockiej (1992-1993), wicedyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego w Gorzowie Wlkp. (1994-1995) i dyrektorem Zespołu Kolegiów Nauczycielskich (1995-1997). Był również głównym inicjatorem powołania w Gorzowie Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. W latach 1994-1998 był prezesem Fundacji na rzecz Gorzowskiej Szkoły Wyższej, a od 1997 przewodniczącym Konwentu PWSZ. Jest też działaczem funkcjonującego przy tej uczelni pierwszoligowego klubu koszykarskiego kobiet (AZS PWSZ Gorzów).

Po tym okresie zaczęły się istne cuda - nauczyciel fizyki i działacz oświatowy zostaje doradcą prezesa największego banku detalicznego w Polsce, potem startuje w konkursie na jego prezesa, wycofuje się ale trafia do kolejnej państwowo-prywatnej instytucji jaką jest EBOiR a stamtąd do Goldmana.

Ot kariera w stylu etatystycznym. Jak myślicie ilu aktualnie kończących studia i podyplomówki o profilu ekonomicznym, czy z zakresu bankowości dojdzie tam gdzie doszedł nasz genialny rodak

Mamy zatem nawoływanie do pogłębienia i tak powszechnego niemal zjawiska, oraz przykład jaki typ stosunków publiczno-prawnych i na czym opartych, etatyzm promuje.

moja konkluzja - zaczynam bać się świata po kryzysie

tekst w nieco tylko zmodyfikowanej formie opublikowany jako zagajenie wątku na forum racjonalisty a nuż wyjdzie jakaś ciekawa dyskusja.

czwartek, 29 stycznia 2009

Przyczyny kryzysu




Poniżej wklejam to co napisałem na forum Racjonalisty w ramach mojej próby dotarcia do ludzi z nieco inną niż oficjalna wersją wypadków.

"Dużo było o kryzysie w dotychczasowych wątkach ale zbrakło miejsca na opis sytuacji, więc pozwalam sobie na jeszcze jeden wpis.
Jak w moim (i nie tylko moim) pojęciu naprawdę doszło do tego że problemy ze spłatą kredytów hipotecznych doprowadziły do tego że nagle stanęliśmy wobec globalnego kryzysu już nie tylko instytucji finansowych ale w zasadzie większości istotnych branż.
Bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości de facto była jedynie zapalnikiem tej całej bomby. Jednak od niej wypada rozpocząć. Idea taniego kredytu czy też po prostu preferencji kredytowych nie jest niczym nowym. Interwencjonizm państwowy zakłada możliwość odpowiedniego stymulowania gospodarki tak aby podążała ona w odpowiednim kierunku czyli wzrostu. Opiera się on w lwiej części o idee Keynesa i jego następców którzy uznali iż można a nawet należy manipulować globalnym popytem. Jak to zrobić? Najprostszą drogą do tego jest oczywiście zapewnić kupującym dostęp do pieniędzy za które będą kupować. Jako że pensje nie mogą stale rosnąć konieczne jest aby nasz kupujący mógł pozyskać dodatkowe środki na zakupy czyli kredyt. Jednak wraz ze stopniowym zadłużaniem się naszego konsumenta stopniowo maleje do zera jego zdolność kredytowa, maleje szybko chyba, że równocześnie, stopniowo będziemy mu te obciążenia zmniejszać zmniejszając oprocentowanie kredytu. Stopy kredytów ustalają banki które ich udzielają ale przecież czynią to w oparciu o stopy ustalane przez bank centralny, w wielu umowach oprocentowanie jest wprost określone jako np. LIBOR+marża bez podania ich liczbowej wartości.
Bank centralny staje się zatem podstawowym podmiotem wpływającym na popyt i podaż kredytów. Utrzymywanie stóp na niskim poziomie powoduje oczywiście swoistą eksplozję kredytową, ludzie zasilają się w gotówkę i ruszają na zakupy, producenci łatwiej znajdują nabywców i wszystko wygląda różowiutko do czasu aż nie zajrzy nam w oczy wizja inflacji. Wtedy zaczyna się proces odwrotny, podwyżki stóp, zmniejszenie ilości gotówki na rynku i schładzanie rozpędzonej gospodarki po to aby zapobiec inflacji. Takie podrygi to właśnie skutek interwencji rynkowych państwa.
Mamy zatem sytuacje w której punktem honoru administracji rządowej jest zapewnienie każdemu obywatelowi godziwych warunków mieszkaniowych, jeśli presji polityków ulegnie bank centralny (pamiętacie zapewne próby wpisania do ustawy o NBP zapisów o odpowiedzialności za wzrost gospodarczy co by oznaczało niemal automatyczne uzależnienie banku centralnego od tej huśtawki politycznej) to mamy boom na rynku nieruchomości. Ludzie kupują domy bo stać ich na spłatę nisko oprocentowanych kredytów buduje się potężny popyt (Keynes się cieszy) a co za tym idzie rosną ceny. Pamiętajmy jednak o inflacji następuje moment w którym dalsze przeciąganie struny uruchomi tę paskudę więc bank centralny chciał nie chciał musi zacząć pedałować w drugą stronę. W normalnej sytuacji nie dzieje się nic groźnego ale w sytuacji gdy nieracjonalnie niskie stopy utrzymywano nieracjonalnie długo a kredyty zaczęli dostawać ludzie w zasadzie niezdolni do ich spłacania, nagle bardzo szybko kredyty padają a na rynek trafia masa nieruchomości które muszą być szybko sprzedane na spłatę zadłużenia. Rośnie ponad miarę podaż, spada popyt cena leci na pysk. Banki bezpośredni zaangażowane w udzielanie kredytów oraz inne refinansujące te kredyty zaczynają mieć problemy.
Tyle jeśli chodzi o zapalnik przejdźmy do bomby właściwej. Jest nią zjawisko sekurytyzacji czyli w skrócie mówiąc zamienianie aktywów jakimi są zobowiązania klientów banków, na obligacje. Po co banki dokonywały tego manewru. Aby móc udzielać dalszych kredytów. Jak to działa? Kredyt udzielony klientowi ma oznaczony stopień ryzyka różny od zera, Bank ma ograniczone możliwości jeśli chodzi o ryzyko tzn. istnieje określony limit pokrycia owego ryzyka środkami banku. Jeśli bank chce pożyczać dalej musi zapewnić większe środki zabezpieczające. A jak ich nie ma? Trzeba zrobić tak aby aktywa obarczone ryzykiem powiedzmy 20% zamienić w aktywa obarczone mniejszym ryzykiem albo wręcz żadnym. Emitujemy więc obligacje pod wartość kredytów, bierzemy w garść grubą kopertę i udajemy się do instytucji ratingowej która określa stopień ryzyka naszego papieru. Tam kolega urzędnik przybija pieczątkę wystawiając naszemu świstkowi najwyższy możliwy rating i proszę hokus pokus z ryzykownych kredytów robi się całkowicie bezpieczny papier (bez)wartościowy o pięknej nazwie papier dłużny zabezpieczony hipotecznie.
Mając taki instrument sprzedajemy go za realna gotówkę wszystkim chętnym a tych nie brakowało.
Na całym świecie. Myślę że dalej nie muszę wiele pisać. Świat finansowy pewnego pięknego dnia obudził się mając w swojej talii ogromna ilość zupełnie bezwartościowych kart. Dlatego zaczęły się problemy nie tylko banków hipotecznych ale również banków inwestycyjnych a zapewne rychło patrzeć na problemy wielkich ubezpieczycieli.
Nasz bomba to jednak nie taki sobie granat a pocisk odłamkowy bowiem do całego opisanego mechanizmu należy dołożyć jeszcze operacje lewarowane czyli wykorzystywanie przez instytucje inwestycyjne efektu dźwigni finansowej która wynosiła nawet 1:250

Konkluzja: na obecnym etapie kryzysu mamy zatem trzy czynniki:
-interwencjonizm państwowy napędza rynek nieruchomości tanimi kredytami
-banki dzięki nie waham się tego napisać zwykłemu oszustwu i łapówkarstwu produkują bezwartościowe pseudo aktywa w ilościach hurtowych (takie partnerstwo publiczno prywatne)
-banki i instytucje inwestycyjne nie tylko sprzedają i kupują te świstki ale tworzą rynek lewarowanych kontaktów opartych na tych instrumentach.

Moim zdaniem co starałem się wyżej pokazać nie doszłoby do żadnego kryzysu gdyby panowała gospodarka wolnorynkowa, a możliwy stał się dzięki ogromnemu wsparciu ze strony banku centralnego i mechanizmom lipnej kontroli, które dawały fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Przejechaliśmy się, nie pierwszy raz, na zaufaniu do publicznych agend."

Moja działalność na tym całkiem fajnym forum (dla odpornych na przejawy skrajnych postaw pro i anty religijnych) znajdziecie tu LINK

czwartek, 15 stycznia 2009

Jak to wyginęli .... przecież to nie były mamuty?





... zareagował bohater seksmisji na informację że wyginęli faceci. Faceci to może nie mamuty ale z pewnością do grupy powoli wymierającej można spokojnie zaliczyć ... europejczyków.

Od wielu lat wiadomo, że ludność rdzennie europejska zmierza prostą drogą do wymarcia.
Myślę, że nie ma co owijać w bawełnę, trzeba sobie to po prostu uzmysłowić - jesteśmy skazani
na wymarcie. Może nawet i ta pesymistyczna nie-nowina by się nie ziściła gdyby nie fakt, że robimy w zasadzie wszystko aby do własnego wymarcia świadomie doprowadzić. Bowiem większość czynników, które powodują kryzys demograficzny, to przyczyny leżące w sferze naszych własnych zaniechań i czynów.

Nie jest chyba tajemnicą, iż społeczeństwa tzw. zachodnie starzeją się na potęgę. Sytuacja ta powoduje, że piramida finansowa, zwana obłudnie systemem ubezpieczeń społecznych, jest coraz bliżej totalnego krachu w większości państw socjal-europy, czyli w zasadzie niemal wszędzie. Aby system się nie posypał konieczni są nowi płatnicy.
Oczywiście, wyspecjalizowani, wykształceni i na ogół już zwyczajnie starzy europejczycy nie chcą się nadmiernie przemęczać, o wykonywaniu jakichś nieprzyjemnych prac nawet nie wspomnę.

Oba podane wyżej czynniki prowadzą do zjawiska powszechnego i obserwowanego na co dzień, czyli do przyjmowania przez bogate kraje emigrantów ekonomicznych z krajów biedniejszych. Początkowo napływ siły roboczej odbywał się ze stref wpływów kolonialnych i post kolonialnych czyli głównie z afryki i nieco z obu ameryk. Znaczenie społeczne emigrantów było w zasadzie żadne. Obecnie, rozszerzenie UE o biedniejsze kraje daje możliwość pociągnięcia nieco świeżej krwi z własnego kontynentu, a dodatkowo rosnąca liczba ludności napływowej, zaczyna powodować sytuację, w której znaczenie nowych członków społeczeństwa nie tylko rośnie ale zaczyna przeważać. Prowadzi to np. do sytuacji takich jak opisana w tym wpisie: LINK
Nuworysze EU szybko dostosowują się do pewnego poziomu krajów starych, choćby dlatego, że po prostu należy jak najszybciej udowodnić sobie swoją europejskość i nowoczesność.
Wśród wielu "cennych" nabytków kultury prawdziwego europejczyka jest jakaś dziwna awersja do rozmnażania się. Bynajmniej nie w sensie odbywania czynności o podłożu seksualnym, bo do tych wszem i wobec się zachęca, ale do naturalnych, było nie było, ich konsekwencji, w postaci posiadania potomstwa (nie mówię tu o zboczeniach rzecz jasna).
Po prostu - nie rozmnażamy się w tempie potrzebnym do zastępowania odchodzących pokoleń o jakiejś ekspansji nawet mowy nie ma.
Mimo rozwiniętej służby zdrowia i niesamowitej ilości gotówy włożonej w podtrzymywanie życia, ludzie w bogatym świecie oczywiście odchodzą. Dzięki opiece medycznej, w ciągu całego życia, oraz za sprawą niskiej umieralności noworodków, statystyki wieku wyglądają niesamowicie w zestawieniu z danymi historycznymi, jednak do nieśmiertelności jeszcze dość daleko.
Nie dalej jak dziś, wyczytałem, że badania statystyczne dotyczące przyczyn śmierci w europie na pierwszym miejscu stawiają choroby serca i układu krążenia, nowotwory i .... uwaga będzie nieprawomyślnie ..... aborcję.
Niesamowita sprawa i totalny absurd, który jednak za sprawą wielokrotnego powtarzania absurdem przestał być już dawno.
Mamy: starzejące się społeczeństwo, bankrutujący system ubezpieczeń emerytalnych, niemalże ciągłą potrzebę zasysania siły roboczej z zewnątrz w celu utrzymania funkcjonalności podstawowych usług no i opłacania składek emerytalnych rzecz jasna, a z drugiej strony ok. 20% europejczyków w ogóle nie rodzi się z uwagi na świadomą decyzję mamusi, tatusia lub obojga, że nie mają czasu, ochoty, pieniędzy itp. Przy czym nie mówię tu antykoncepcji czy innych sytuacjach kiedy nie dochodzi w ogóle do że tak powiem sposobności :-) Mówię o sytuacji w, której dziecko w zasadzie już jest niemal "gotowe" tyle, że go sobie nie życzymy.

Jedne z największych paradoksów i absurdów współczesnego świata - w krajach bogatych rodzi się mniej dzieci niż w ubogich, a jak zapytacie potencjalnych rodziców dlaczego to mamy takie oto "Niezwykle Istotne Dążenia":

- przedłużyć sobie młodośc i poszaleć jeszcze tak do 40-tki
- kariera, pieniądze, pozycja, znaczenie, ambicje
- lęk przed tym że ... uwaga ... nie będzie nas na dziecko stać

W najbogatszych krajach świata ludzie często boją się, że nie będzie ich stać. Rozumiecie to?
W tych krajach bezrobotny obszczymur z racji swojego lenistwa dostaje więcej kasy miesięcznie niż przez całe życie widział na oczy jakiś robotnik w chinach, na filipinach, w laosie, nepalu itp...
Ale nawet, ba, przede wszystkim, wysoko zarabiającego intelektualistę nie stać na dziecko?

Ręce opadają. Dlatego wymieramy i chyba słusznie. Chyba lepiej, że zastąpią nas nacje o podejściu nieco bardziej konserwatywnym, nastawione na przetrwanie i pozbawione, przynajmniej w znacznej części, wydumanych problemów. Kto powiedział, że cywilizacja nasza będzie umierać z hukiem suche badyle raczej odchodzą z dość cichym szelestem.

niedziela, 11 stycznia 2009

Czekając na Renesans cz.3 i 1/2

Zanim zbiorę się za następne odsłony cyklu chcę nawiązać do dotychczasowych wywodów.
Zapraszam Was na stronkę KLIK

W formie obrazkowej autor pokazał ewolucję najistotniejszych gadżetów obecnych czasów. Przy okazji zdjęcia te wydają się całkiem niezłą ilustracją mojej tezy. Zauważcie że absolutnie większość zmian jakie zaszły w tych urządzeniach dotyczą ... wielkości przy czym telewizory stały się wielkie a komórki małe, zamiast winyli odtwarzamy w samochodach płyty cd na wyświetlaczach mamy sporo kolorków i w sumie tyle.
Jeśli mamy jakiś postęp to w kwestii wielofunkcyjności urządzeń (co raz bardziej przeładowanych po prawdzie) oraz w kwestii nośników - postepuje "cyfryzacja" wszystkiego co się da z ewidentną szkodą dla jakości.

piątek, 9 stycznia 2009

Dża Ludzie



Spróbuje zrecenzować najnowszą płytę Izraela, choć to zadanie dla mnie wyjątkowo trudne.
Dlaczego?
Chyba dlatego, że ja akurat, nie specjalnie potrafię krytycznie oceniać ten zespół, który od wczesnych lat osiemdziesiątych był dla mnie czymś znacznie więcej niż po prostu grupą ludzi grających muzykę.
Po muzykę Izraela sięgnąłem wraz z wyjściem na winylu pierwszej płyty "Biada, Biada, Biada"
Byłem wówczas w szkole podstawowej a płytę można było za grosze nabyć w empiku.
Wszystko, począwszy od grafiki na okładce poprzez muzykę teksy i całą symbolikę, było dla mnie epifanią. Pomińmy jednak moją historię, dodam tylko, że jej ukoronowaniem była pyta "1991" która od tegoż roku do dziś (mamy 2009) stanowi nieprzerwanie numer jeden na mojej prywatnej liście przebojów albumów.

Ad rem:
Pierwszy odsłuch płyty dał dość mieszane uczucia. Po takim czasie w zasadzie nie wiedziałem czego oczekiwać. Pomyślmy, czy przez kilkanaście lat zespół miał się kompletnie nie zmienić i nagrać jakąś genetyczną kontynuację 1991? Takie rzeczy nie są chyba możliwe, z resztą czy na prawdę chcemy aby wykonawcy stanęli w miejscu, nie dojrzewali, nie zmieniali się?
Dlaczego mieszane uczucia?
Tu muszę przyznać, że każda kolejna płyta Izraela, nawet ta najlepsza, za pierwszym razem wzbudzała moje mieszane uczucia, gdyż zespół ten za każdym razem potrafił mnie zaskoczyć jakąś stylizacją, której nie oczekiwałem ale niemal zawsze było to coś do czego za drugim czy trzecim razem dochodziłem.
Co tym razem zatem mnie zadziwiło? Muzycznie czy też technicznie zespół brzmi chyba lepiej niż dawniej co w pewnym stopniu jest chyba też kwestią dochodzenia naszej fonografii do poziomu światowego. Jeśli miałbym pisać o stylistyce to wydaje mi się że Izrael przesunął się wyraźnie w kierunku nurów bardziej roots'owych. Z jednej strony trochę żal chłodnego momentami wręcz ostrego, brzmienia, którym w moim odczuciu charakteryzował się Izrael z drugiej strony jest ono nadal obecne a jedynie zeszło na dalszy plan. Jest nieco mniej eksperymentów rodem z Brygady Kryzys czy wręcz Armii pojawi się natomiast bardzo wyraźny akcent współczesnych produkcji spod trójkolorowej flagi, o których szczerze mówiąc nie wiem do końca co myśleć i tu jest właśnie to moje zmieszanie. Za dość dojrzałą formą muzyczną i potężnym feelingiem stoją teksty o dość zróżnicowanym poziomie. Co do zasady są one niezłe i jak zwykle niosą za sobą przesłanie konsekwentnie powtarzające się w reggae ale są takie zalatujące nieco hiphopowym narzekaniem na rzeczywistość. Całe szczęście uwagi te dotyczą w zasadzie jednego utworu pt. "Interesy" i nie chodzi mi o ogólny przekaz a o dość płytką jak na Izrael formę krytyki. Na osłodę mamy tu podkład chyba najbardziej Izraelowski z całej płyty pozostaje zatem nieco przymknąć oko tym bardziej że reszta jest już całkiem niezła. Drugim takim niego wprowadzającym zamieszanie nagraniem jest "Życie to chwila", ale dotyczy to w zasadzie tylko zwrotki - po prostu akurat nie przepadam za taką manierą śpiewania. Na drugim biegunie są w zasadzie wszystkie pozostałe kompozycje.
Płyta ma własny rytm i własną kompozycję jako całość. Widać (no raczej słychać) to, kiedy wybrzmią ostatnie dźwięki ostatniego nagrania, które jest jednym z najlepszych na płycie i w ogóle. Płyta jest zdecydowanie bardziej liryczna i wewnętrzna niż 1991, przypomina w tym sensie raczej "Duchową Rewolucję"(odległe skojarzenie ale takie mam gdyż "Duchową ..." odbieram jako najbardziej refleksyjną płytę dotychczas). Jedno z nagrań przy każdym odsłuchu nieodmiennie kojarzy mi się z poezją śpiewaną, ale jest to bardzo dobre skojarzenie. Ogólnie, jako fanowi zespołu, początkowo niełatwo mi było całkiem zaakceptować te nowości, ale po 4-5 odsłuchaniach jestem pewien, że zespół rozwinął i dojrzał w dobrym kierunku, pod każdym względem. Nawet te dwa kawałki, które mi nieco nie leżą, mają swój pozytywny wymiar, widać że Izrael nie stracił kontaktu ze współczesnością i nie jest tylko nostalgicznym wspomnieniem, lecz żywym organizmem, receptywnym, zdolnym do poruszania naszych uczuć dusz i sumień.

Ocena końcowa - jest to pozycja obowiązkowa jak wszystkie płyty Izraela, czas pokaże czy na mojej liście przebojów nie dojdzie do jakichś przetasowań bo niemal za każdym nowym odsłuchem przekonuję się że to doskonała płyta.

One Love :-)

środa, 7 stycznia 2009

Ateizm czy antyteizm




Mam wrażenie, że prawdziwych ateistów w ogóle nie ma, ewentualnie jest ich nie zbyt wielu i nie bardzo jest jak do nich dotrzeć, bowiem nie afiszują się ze swoimi poglądami. Ci o których tak głośno to antyteiści.
Dlaczego tak sądzę? Jak przeprowadzić linię demarkacyjną ? Myślę że wbrew pozorom to dosyć proste.

Usiądź sobie spokojnie czytelniku i zastanów się z iloma różnymi pomysłami i ideami spotkałeś się w życiu. Zapewne z wieloma z nich nie zgadzałeś się, a jednak nie zapisał się do klubu ich przeciwników prawda? Nie definiujesz się przecież jako "a-hamburgerowiec" czy "a-szpinakowiec" czyż nie ?
Nie przedstawisz się, poznanej świeżo osobie, jako przeciwnik tezy o istnieniu UFO, ani nie wymyślasz jakby się tu określić skoro uznajesz, że Atlantyda to tylko legenda.
Jest wielu ludzi wierzących w istnienie Yeti, Ty do nich nie należysz, ba uważasz, że wiara tak jest głupia i co z tego? Czy prowadzisz w związku z tym jakieś kampanie uświadamiające ? Czy masz w pogardzie ciemniaków, którzy w Yeti wierzą ?
Otóż to, ateista też nie robi takich rzeczy. Ateista na pytanie czy wierzy w jakąkolwiek formę absolutu odpowiada "nie" i koniec, zapytany dlaczego mówi - "bo nie wierzę" i tyle.
Co innego antyteista, który niesłusznie nazywa siebie ateistą.
Antyteista jest jak greenpeace w świecie trujących korporacji religijnych.
Antyteista wie o religii i jej historii zdecydowanie więcej niż jakikolwiek wierzący. Przeczytał pobieżnie lub dogłębnie wszystkie święte księgi, aby sobie, a przede wszystkim swojemu otoczeniu udowodnić, że są to bujdy na resorach.
Antyteista, mimo demonstrowanej niechęci do religii i wiary, w zasadzie definiuje siebie samego w oparciu o religię i wiarę ale jak mu na to zwrócisz uwagę, będzie udawał prawdziwego ateistę.
Antyteista nie jest obojętny względem przekonań religijnych, raczej jest to typ wysoce emocjonalny, najczęściej jego wywody i argumentacja do złudzenia przypomina działalność kaznodziejską tyle że w drugą stronę. Wyraźnie widać poczucie misji i chęć nawrócenia innych na swoje poglądy które wszak są tak mądre i racjonalne.
Antyteista lubi być kontrowersyjny i lubi "kalać świętości", przy czym nie robi tego z niewiedzy (bo jak już napisałem ma bardzo obszerną wiedze o religii) lecz aby pokazać swoją religijną abnegację.
Antyteista to człowiek raczej zakompleksiony, który nie szanuje innych ludzi. Ma gębę pełną frazesów o wolnomyślicielstwie i prawie do wiary lub nie wiary, ale to tylko frazesy, gdyż ma on w głębokiej pogardzie "ciemny lud", który wierzy. Jest przekonany o swoim wybitnym intelekcie, który pozwala mu na uwolnieni się z nieracjonalnej pułapki wiary.
Antyteista być może jest ateistą ale częściej jest kimś kogo można by określić religijnym scjentystą. Jego głębokie pokłady sceptycyzmu mają charakter jednostronny, bowiem bez zmrużenia okiem łyka wszelkie "naukowe wyjaśnienia".

Mam dużo szacunku dla prawdziwych ateistów oraz dla ludzi którzy są religijni w sposób prawdziwy i konsekwentny. Obie te postawy wymagają sporo samozaparcia i pewnej odwagi, choć szczerze mówiąc … ci ludzie za siebie nie mogą, jeden po prostu wierzy a drugi nie.
Mam dużo zrozumienia dla ludzi "nawykowo religijnych" bo przyzwyczajenie jest drugą naturą i nie każdy musi się zaraz mocować ze swoim sumieniem, czy filozofią życiową, z resztą nie każdy ma na to czas i ochotę.
Odczuwam natomiast głęboką niechęć do antyteistów i innych nawracaczy na racjonalizm. Nie ma w ich postawie odwagi, jest natomiast pogarda dla innych, brak im konstruktywnych propozycji, co zresztą typowe jest dla wszelkich opcji „anty”.

Na pocieszenie wszystkich Dawkinsowych antyteistów muszę dodać, że większość z nich zapewne się nawróci – zbyt wiele czasu poświęcają religii i kiedyś może im to wejść w nawyk zbyt głęboko. Pamiętajmy że nienawiść bywa po prostu nieakceptowaną wewnętrzne projekcją fascynacji.

niedziela, 4 stycznia 2009

Śpij spokojnie - władza czuwa



Jeden z dzisiejszych nagłówków WP głosi cyt. "Brytyjski rząd walczy z otyłością". Moje pierwsze skojarzenie to oczywiście, że w rządzie znalazło się zbyt wiele osób otyłych i że może to jakoś źle wpływa na PR władzy. Niestety nic bardziej mylnego. Otóż ów rząd, wzorem wielu rządów, wielu innych krajów, podjął za pieniądze podatników akcję uświadamiania ludziom co mają jeść i jak mają żyć. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tego typu arogancja władzy (czy też jakieś totalne skretynienie, bo nie wiem co jest w tej sytuacji bliższe prawdzie, czy ludzie ci są tak aroganccy czy tak głupi) byłaby chyba niemożliwa. Promowanie zdrowego sposobu życia, aktywności ruchowej itd. itp. to są oczywiście rzeczy wartościowe, ale nie wydaje Wam się, że tego typu promocją powinni zajmować się rodzice, przedszkolanki, nauczyciele itp. ? Innymi słowy rodzice wraz z całym, sowicie opłacanym z ich kieszeni bezpośrednio oraz pośrednio bo z podatków, aparatem wspierającym wychowanie ? Nie dalej jak poprzednim razem pisałem o absurdach które nie rażą bo zbyt często się z nimi spotykamy. Oto kolejny ich przypadek.

Potencjalnym krytykom tego co napisałem przypomnę, iż w większości krajów, co nie omija także GB, są ministerstwa oświaty i instytucje oświatowe, są zajęcia sportowe czy ćwiczenia w szkołach i przedszkolach , dzieci uczy się higieny w skład której wchodzi jakaś wstępna wiedza o odżywianiu. Realizując tego typu durnowaty program jakikolwiek rząd powinien się chyba zastanowić się że czyniąc to strzela sobie w kolano. Bowiem, jeśli faktycznie istnieje taka potrzeba to znaczy, że kompletnie zawodzi system wychowawczy w kraju, a wszak już od lat jednym z elementów owego systemu wychowawczego naszych dzieci jest rząd właśnie.

Może w tym właśnie tkwi problem,
że owego rządu wszędzie pełno ?